Brąz zamieniłam w biel, zieleń obicia w szarość...
poniedziałek, 28 lipca 2014
42. (Pół)wiekowe krzesło. Metamorfoza
Krzesło z rodzinnego domu mojej Mamy. Zakupione w GS-owskim sklepie jako jeden z pierwszych mebli niedługo po przeprowadzce w 1957 roku z drewnianego do murowanego domu. Liczy już ponad pół wieku... Stan - idealny. Mocne, stabilne i wcale nie rozklekotane. Moje ulubione krzesło w domu dziadków teraz należy do mnie.
Brąz zamieniłam w biel, zieleń obicia w szarość...
Brąz zamieniłam w biel, zieleń obicia w szarość...
sobota, 19 lipca 2014
41. Złocenie szlagmetalem - metamorfoza ram
Do zabawy szlagmetalem zainspirowały mnie przypadkiem znalezione w Internecie filmy
zrealizowane przez Inspirello.pl (polecam!) oraz potrzeba zmiany wyglądu posiadanych
w domu niezbyt estetycznych ramek. Ponieważ nie powiodły się moje eksperymenty z metamorfozą jednej z nich
na biało, postanowiłam spróbować czegoś jeszcze innego… I tak padło na
szlagmetal.
Za wszelką cenę bowiem chciałam uratować pewną starą ramę. Ważną i obdarzoną sentymentem, bo podarowaną wraz z obrazkiem w prezencie ślubnym 11 lat temu. Długo wisiała w stanie oryginalnym, ale przestała mnie cieszyć, bo zupełnie nie pasowała do mojego wnętrza. Nie chciałam wymieniać na inną, bo to już nie to. Przemiany zaczęły się od pomalowania na biało. Coś mi jednak nie pasowało. Pomalowałam więc na czarno, nałożyłam płatki „złota” i wymieniłam passepartout. Efekt? Muszę przyznać, że jak na pierwszy raz ze szlagmetalem – jest nieźle.

Za wszelką cenę bowiem chciałam uratować pewną starą ramę. Ważną i obdarzoną sentymentem, bo podarowaną wraz z obrazkiem w prezencie ślubnym 11 lat temu. Długo wisiała w stanie oryginalnym, ale przestała mnie cieszyć, bo zupełnie nie pasowała do mojego wnętrza. Nie chciałam wymieniać na inną, bo to już nie to. Przemiany zaczęły się od pomalowania na biało. Coś mi jednak nie pasowało. Pomalowałam więc na czarno, nałożyłam płatki „złota” i wymieniłam passepartout. Efekt? Muszę przyznać, że jak na pierwszy raz ze szlagmetalem – jest nieźle.
Pod nóż poszły zatem kolejne ramy. Zupełnie nie pasowały do
fotografii, na które były przeznaczone. Po nałożeniu srebrnego tym razem
szlagmetalu wydaje mi się, że prezentują się całkiem dobrze i na pewno dużo
bardziej pasują do klimatu zdjęć.
Jeśli ktoś lubi złocenia – świetna technika, polecam. Bardzo
fajna zabawa, szybkie efekty małym nakładem pracy. Ja na pewno będę jeszcze „złocić”,
bo można uzyskać (niewiele potrafiąc) dość ciekawe rezultaty. Przetarcia,
przebarwienia, odbarwienia, nakładanie kolorów, pęknięcia, zarysowania – te i
wiele więcej efektów można osiągnąć eksperymentując ze szlagmetalem. Moje ramy
są bardzo niedoskonałe, ale to debiut, więc nie wymagam od siebie zbyt wiele.
Myślę, że każde kolejne będą coraz lepsze…
![]() | |
Droga przemian biednej ramy... |
![]() |
Kolejna, z fotografią mojego dziadka Józefa, ojca taty |
![]() | |||
I z moim śp. Tatą... Uwielbiam to zdjęcie... |
czwartek, 17 lipca 2014
40. Ramka w ramce, czyli cztery razy B...
Kiedyś, bardzo dawno temu
znalazłam w sieci pewne zdjęcie. Profesjonalne, zrobione w studio, piękne… Najwspanialsze jednak w nim
było to, że nie każdy taką fotografię może mieć w posiadaniu… Ja akurat NIE mogę… Ale
za to może mój mąż. Cudowne jest, że pewnych rzeczy w życiu kupić się nie da.
Niestety, nie mam córki, więc nie
zawieszę na ścianie podobnego, ukazującego 4 pokolenia kobiet… Mam mamę i
babcię, więc gdyby mój Franek był Franką – pewnie dziś wisiałyby dwa zdjęcia obok
siebie… Ale jest jak jest i wisi jedno, którym nacieszyć się nie mogę. Syn,
mąż, teść i jego tato w jednej ramie.
Radość moja jest tym większa, że
udało nam się ZDĄŻYĆ zrobić ostatnie zdjęcie z dziadkiem w roli głównej. Do
końca bowiem nie było wiadomo, czy dziadzio da radę i czy jego stan zdrowia
pozwoli na to, by wstał z łóżka, ubrał się i usiadł kilka sekund nieruchomo
trzymając ciężką ramkę ze zdjęciem reszty facetów.
A tak w ogóle z wykonaniem tego
zdjęcia łączy się cała długaśna historia, którą kiedyś na pewno będę opowiadać
swoim wnukom.
Otóż nie takie proste, jakby się
mogło wydawać było zrealizowanie tego pomysłu. Nie, nie wystarczyło usiąść i
pstryknąć… Nie… Na drodze ku temu stawało mnóstwo przeszkód. Całe to
przedsięwzięcie trwało od 4 stycznia (tak! 7 miesięcy!!!), kiedy wykonaliśmy
pierwsze zdjęcie naszemu dziecku. Nie było wcale łatwo. Jak na złość – nie chciał
spokojnie siedzieć. O pozie w bezruchu nie mogło być mowy. Kiepski dzień. Potem
następne. I kolejne. I tak do upadłego. Potem płacz, że już nie daje rady.
Prośby? Nic z tego. Potem ocieranie łez. Potem kolejne łzy, bo na zdjęciu
wyszedł zapłakany. I znowu poprawka. Do tego dochodzi słabe światło, bo
wszystko w kiepskich warunkach, w domu. Jedna część twarzy doświetlona, druga
nie. A może by tak z lampą? Nie… Próbujemy dalej… Na zewnątrz w koszuli –
trochę zimno. W końcu zima… Spośród 86 ujęć udało się wybrać to jedno. Ale z
trudem. Wywołane. Poszło.
Teraz miejsce mojego
męża-fotografa muszę zająć ja. Słabo. Fatalnie. Wściekanie się, że źle robię.
Statyw!!! Gdzie statyw? Nie ma, właśnie się zepsuł. Rób! Ciemno. „Po co się
porywasz, skoro nie mamy warunków?”… To nie, to nie, to nie… Jest! Udało się! W
końcu jedno spośród kilkudziesięciu wybrane. Wywołane. Poszło.
Pora zaprosić dziadka Marka.
Jest. Przejęty, uczesany, odświętnie ubrany. Nie tracił cierpliwości do samego
końca, a nie należy do spokojnych. Stanął na wysokości zadania! Jest. Ujęć 80.
Wywołane. Poszło.
No i tu zaczęły się schody!!! Co
zrobić, żeby wykonać ostatnie zdjęcie bardzo chorej osobie i żeby to miało ręce
i nogi? Przecież dziadzio Zdzich musi je mieć! Nie może leżeć w łóżku w piżamie
i trzymać ramkę ze zdjęciem… Mało tego, musimy zrobić to bardzo szybko, bo
dziadzio jest w takim stanie, że wszystko jest możliwe i nie raz już żegnaliśmy
się z nim, bo lekarze nie dawali żadnych nadziei... Najtrudniej było z ubraniem i
posadzeniem w odpowiednim miejscu. Odpowiednim znaczy doświetlonym… Jak znaleźć
gołą ścianę, na której tle można by usiąść tak, by światło dzienne doświetlało
całą twarz równomiernie? Graniczyło to z cudem. Ujęć? Może z tysiąc… Wybrane
jedno, z wieeeelkim trudem. Trudem tak wielkim, jak zmęczenie dziadziusia po „sesji”.
A, zapomniałam. Do sesji nie daliśmy nawet rady ubrać dziadkowi spodni, tylko
je położyliśmy na nim. Nie miał na to siły. Ale chciał. Chciał bardzo mieć to
zdjęcie. Był dzielny i cierpliwy. Momentami miałam ochotę powiedzieć: „Nie chcę
już tego zdjęcia, dajmy sobie z tym spokój…”, bo przez głowę przelatywała mi
myśl, że my go po prostu maltretujemy. Udało się. Wytrwał do końca. Zdjęcie
wybrane. Niestety, nie wywołane, bo wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że
dziadzio wygląda fatalnie i nie nadaje się na ścianę. Padła propozycja
powtórzenia sesji za jakiś czas…
Nagle – cud. Nie mogę tego
inaczej nazwać! Cud, cud i jeszcze raz cud… Dziadzio wstał z łóżka, sam się
ubrał i powiedział, że czuje się dobrze… Niewiele myśląc, mąż chwycił za aparat
i pojechał na kolejną sesję. Razem ze swoim ojcem wymyślili, że posadzą
dziadka tak, by był najlepiej, jak to możliwe doświetlony – przodem do okna.
Za tło wykorzystali… uwaga: pogniecione prześcieradło!!! Ujęć kilka, niewiele.
Wszystkie dobre. Dziadzio uśmiechnięty i radosny. Zdjęcie nie nadawało się
jednak do niczego. Prześcieradło było nie do zaakceptowania. Od 23 lutego,
kiedy zdjęcie zostało zrobione nie mogłam się zebrać, by wyciąć je w
Photoshopie i podstawić normalne tło. Dziękuję Mirkowi, który
przyszedł z pomocą w tej materii ;-)
Potem jeszcze przeprawa z moim „wieszaczem”.
Zdjęcie wywołane, nie ma kto powiesić… Nie ma czasu. Na nic nigdy nie ma czasu…
Udało się. W końcu! Zawisło w salonie, w centralnej jego części, miejscu najbardziej widocznym z wejścia. Na tle mojej pasiastej ściany.
Mam nareszcie upragnioną
fotografię i modlę się o… córkę. ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)